fbpx

Spotkajmy się

83. Anna Kasperska (vulvodynia) – 26 stycznia 2009 r.

Trudno rozmawiać o chorobie, na której odciśnięte jest piętno wstydu, a może nawet społecznego tabu. Są jednak ludzie, którzy z odwagą i naturalnością traktują swoje schorzenia – jakiekolwiek one są, mówią o nich otwarcie. Dzięki temu oswajają to, co ukryte w fałszu stereotypu i udowadniają, że wszystko, co ludzkie, należy traktować normalnie. Pomagają przez to i sobie, i innym.
Pani Anna Kasperska od lat cierpiała na vulvodynię – chorobę neurologiczną, która objawia się przewlekłymi zaburzeniami bólowymi sfer intymnych. Nie wstydziła się opowiedzieć o swoich dolegliwościach publicznie, w programie „Anna Dymna – Spotkajmy się”. W audycji wystąpiła wraz z panem Rafałem, swoim mężem. Na nagranie przyjechała z Londynu. Swoją otwartością i naturalnością wsparła zapewne wiele kobiet, które cierpią na vulvodynię, lecz, w odróżnieniu od pani Anny, wstydzą się o niej rozmawiać i niesłusznie czują, że ta choroba w zasadniczy sposób ujmuje im kobiecą wartość.

„Vulvodynia jest straszną chorobą – przyznała pani Anna. – Co rano objawia się najpierw swędzeniem sfer intymnych, potem uczuciem niesamowitych kłuć i bólu. Będąc w miejscu publicznym, nie można przecież podrapać się ani dotknąć, by odczuć ulgę. Trzeba zaciskać zęby i żyć z nieustannym cierpieniem. Zmienia się wtedy psychika. Przecież człowiek, który nieustannie odczuwa ból, inaczej odbiera bodźce zewnętrzne. Jest to rzadka choroba. Wiele kobiet nie wie nawet, co im dolega, podejrzewają u siebie najgorsze świństwa i nieraz wstydzą się pójść do lekarza”.

Pani Anna od lat cierpiała na nawracającą grzybicę. U kobiet to częsta przypadłość, na przykład powstająca w wyniku zażywania antybiotyków. Z czasem jednak przepisywane jej lekarstwa przeciwgrzybiczne nie przynosiły pożądanego efektu. Ginekolodzy wciąż zalecali nowe medykamenty. Bezskutecznie. Przyszła nawet chwila, gdy kobieta pomyślała, że musi nauczyć się żyć w nieustannym dyskomforcie, bo innego wyjścia nie ma. Żaden z polskich lekarzy nie zdiagnozował u niej vulvodyni – trudno określić, czy z braku możliwości, czy wiedzy. Problem zresztą jest złożony: vulvodynia nie jest chorobą ani stricte ginekologiczną, ani neurologiczną. Nieraz wymaga także, by pacjentka zasięgnęła porady psychologicznej.

„Od lat pracuję i mieszkam w Anglii – kontynuowała pani Anna. – Po wizytach o wielu lekarzy, postanowiłam nie przyjeżdżać już do Polski na badania. W Londynie zdiagnozowano mnie w pierwszej klinice, do jakiej poszłam. Zrobiono mi testy na obecność wszelkich bakterii. Okazało się, że żadnych bakterii nie mam, a ból jednak istnieje. Dla angielskich lekarzy stało się więc jasne, że jest to vulvodynia. Pod tym kątem poddano mnie leczeniu. Pracowałam z fizjoterapeutą, dietetykiem i psychologiem. Naturalnie zażywałam też odpowiednie lekarstwa. Po kilku miesiącach solidnego leczenia oraz wielu wyrzeczeń wszystko doszło do normy. Dzisiaj czuję się dobrze”.

Pani Ania nigdy nie wstydziła się mówić o swoich dolegliwościach. Opowiadała o nich nie tylko lekarzom, ale także koleżankom. O jej bólach od początku wiedział również pan Rafał. Mężczyzna przyznał, że właśnie przez to, iż znał problem swojej przyszłej żony, rozmawiał z nią o nim – pomimo zdarzających się komplikacji w pożyciu intymnym – nie widział powodu, by się od niej odsuwać. „Ważne było to, że mogłem uczestniczyć w problemie Ani – powiedział Annie Dymnej. – Gdyby było inaczej, z pewnością zacząłbym się niepokoić, że coś z moją dziewczyną jest nie tak”. Żona pana Rafała jest jednak wyjątkiem. Wiele polskich kobiet cierpiących na vulvodynię skrywa ze wstydem swoją chorobę. Spadające u nich libido powoduje, że czują się gorsze. W gronie tym występują nawet głębokie depresje, dochodzi do rozpadu małżeństw. Wszystko przez to, że o wielu rzeczach – również tych najintymniejszych – większość z nas nie potrafi rozmawiać. A przecież dla każdego człowieka, bez względu na płeć, powinny być to równie naturalne sprawy jak sen, jedzenie albo oddychanie.

„W dniu, w którym dowiedziałam się, że cierpię na vulvodynię, założyłam natychmiast stronę internetową poświęconą tej chorobie. Byłam zła na polskich lekarzy, że zamiast prawidłowo mnie zdiagnozować i leczyć, radzili, bym wyjechała gdzieś odpocząć. Rozumiałam, że w podobnej sytuacji do mojej znajduje się wiele polskich kobiet. Nie mają jednak możliwości leczyć się w Anglii. Potrzebują więc jak najwięcej informacji. Moja witryna internetowa ma im w tym pomoc. Powinny wiedzieć, że nie są same, a ich schorzenie da się leczyć”.

Pomimo że gości w programie „Spotkajmy się” było dwoje, Anna Dymna wręczyła im tym razem trzy kamyki. Ten trzeci przeznaczyła dla maleństwa, które pani Ania niebawem urodzi.

TVP2, 26 stycznia 2009 r., 13.10

Dołącz do newslettera