Bałam się osób z niepełnosprawnościami
„O dorosłych osobach z niepełnosprawnością intelektualną mówi się rzadko. A szkoda. To wspaniali ludzie, od których można wiele się nauczyć. Na przykład radości z prostych rzeczy i otwartości na drugiego człowieka” – twierdzi Małgorzata Lange, nasza najmłodsza terapeutka w Lubiatowie.
– Jak dwudziestosześciolatka odnajduje się w przestrzeni Warsztatów Terapii Zajęciowej?
– Bardzo dobrze się tu czuję. Wcześniej, przez pięć lat, pracowałam w WTZ w Wejherowie, w pracowni witrażu. W Lubiatowie powierzono mi prowadzenie zajęć z ceramiki. Początkowo trochę się obawiałam. Muszę uczyć się nowego rękodzieła. Ciągle je poznaję. I chcę poznawać. Ta wiedza oraz nowe doświadczenia poszerzają moje zawodowe horyzonty. Cieszą mnie również i dają mi satysfakcję dobre relacje, które mamy w warsztatach. Codziennie się o nie troszczymy.
– W jaki sposób dba się o dobre relacje?
– Przede wszystkim poprzez rozmowę o codziennych, czasami, pozornie, błahych sprawach.

Fot.: Arkadiusz Śliwiński
– Dlaczego postanowiła Pani zostać terapeutką zajęciową?
– Przypadek. Mówi się jednak, że przypadki nie istnieją. W szkole policealnej dawałam sobie pół roku, na sprawdzenie, czy terapia zajęciowa jest dla mnie odpowiednim kierunkiem. O słuszności tego wyboru przekonałam się jednak znacznie szybciej. Wystarczył miesiąc. Utwierdziły mnie w tym również praktyki zawodowe, które odbywałam w różnych miejscach.
– Czym jest dla Pani praca w warsztatach terapeutycznych?
– Uważam, że wykonuję tutaj dobrą misję.
– To znaczy?
– System społeczny, a dokładniej edukacyjny, w Polsce zapewnia opiekę osobom z niepełnosprawnością intelektualną do dwudziestego czwartego roku życia. Kształcą się one w szkołach specjalnych. Przyznam, że w naszym powiecie ta opieka działa świetnie. Ale co dalej, kiedy takie osoby kończą szkołę specjalną? Przecież nie powinny przesiadywać tylko w domach i być zdane wyłącznie na opiekę swoich bliskich. Niestety, miejsc takich jak warsztaty czy świetlice środowiskowe wciąż jest za mało w naszym kraju.
– Dlaczego są potrzebne?
– W warsztatach terapeutycznych osoby z niepełnosprawnością intelektualną mogą dalej się rozwijać, odkrywać swój potencjał i to, co daje im radość oraz poczucie sensu życia. Wstając rano, wiedzą, że idą do ludzi, których znają i lubią, że będą wykonywały różne zajęcia w pracowniach. Czuję się dobrze, wiedząc, że jestem częścią takiego miejsca: że pracą, obecnością i rozmową pomagam tym, których los nie jest łatwy. Kiedy jednak mówię, że pracuję w Warsztatach Terapii Zajęciowej, to nierzadko słyszę: „Zajmujesz się dziećmi niepełnosprawnymi i chorymi?”. Cóż… Świadomość społeczna w tym obszarze wciąż bardzo kuleje. O dorosłych osobach z niepełnosprawnością intelektualną mówi się rzadko. A szkoda. To wspaniali ludzie, od których można wiele się nauczyć. Na przykład radości z prostych rzeczy i otwartości na drugiego człowieka.
– Spora część społeczeństwa boi się osób z niepełnosprawnościami.
– Owszem. Też się ich bałam. Jako dziewczyna wchodząca w okres dojrzewania z przerażeniem spoglądałam na swoją babcię, która miała chorobę Alzheimera i Parkinsona. Z kolei siostra drugiej mojej babci miała zespół Downa. Jej obecność również wzbudzała we mnie lęk. Unikałam z nią kontaktu. Teraz, kiedy pracuję w warsztatach, żałuję, że moja cioteczna babcia nie dożyła czasów, by móc przebywać w takiej placówce jak nasza. Wtedy tego rodzaju ośrodki dopiero w Polsce powstawały. W naszej okolicy nie było takiego miejsca.
– Kiedy opuściły Panią lęki?
– Chyba w okresie gimnazjum, podczas pierwszego wolontariatu.
– Zdecydowała się Pani na wolontariat?
– Tak. Dzięki niemu mogłam zyskać dodatkowe punkty przy egzaminach do szkoły średniej. Bardzo chciałam je mieć. Wolontariat odbywałam w domu pomocy społecznej, gdzie pracowała moja mama.
– Nie bardzo rozumiem. Skoro mama pracowała w domu pomocy społecznej, to wcześniej musiała mieć Pani styczność z osobami chorymi i z niepełnosprawnościami. A może wtedy już lęków nie było?
– Oj, były, były. Gdy, jako nastolatka, przychodziłam na oddział do pracującej mamy, to, pamiętam, przemykałam cichutko przy ścianach korytarzy, żeby przez nikogo nie być zauważona. Starałam się, by żaden z pensjonariuszy mnie nie zaczepił. Bałam się ich zachowania i tego, co mogą zrobić.

Fot.: Arkadiusz Śliwiński
– A co z tym wolontariatem poprzedzającym szkołę średnią?
– W pierwszym dniu byłam zestresowana. Mamy wtedy w pracy nie było. Na szczęście skierowano mnie do pokoju dwóch starszych pań. Mój wolontariat przy nich polegał na rozmowie. Opowiadały mi o różnych, chwilami niełatwych kolejach swojego życia. Po tygodniu albo dwóch przywykłam do atmosfery DPS-u. Pamiętam, jak mama zabrała mnie do pana Jurka z dziecięcym porażeniem mózgowym i dużą niepełnosprawnością intelektualną. Zaczęłam z nim układać puzzle. Pan Jurek mówił niewiele, ale zachwycił mnie swoją radością. W pomieszczeniu był też pan Bronek, który w przeszłości przebywał w więzieniu. Ale, po odbyciu kary, ze względu na stan zdrowia, został umieszczony w DPS-ie. Zapamiętałam go jako bardzo uzdolnionego artystycznie człowieka, zarówno muzycznie, jak i plastycznie. Zaczął nam grać na gitarze i uczyć różnych, wesołych piosenek. To wtedy się rozluźniłam. Zaczęłam chodzić do DPS-u już bez obaw. Ostatecznie godziny, które należało tam przepracować, dobiegły końca. Przyszedł też koniec roku szkolnego. Po wakacjach rozpoczęłam naukę w szkole średniej i zapomniałam o czasie wolontariatu w domu pomocy społecznej.
– Jak planowała Pani swoją przyszłość w tamtym okresie?
– Wróżono, że zostanę nauczycielką, a bardziej przedszkolanką. Zawsze lubiłam przebywać z dziećmi i opiekować się nimi. Życie jednak zweryfikowało moje plany. W szkole policealnej zamierzałam kształcić się, by zostać opiekunką dziecięcą. Niestety, okazało się, że na kierunek ten nie ma wielu chętnych. Zaproponowano mi więc terapię zajęciową, o której wtedy niewiele wiedziałam. Pomyślałam: trudno. I, jak wspomniałam, dałam sobie pół roku. Szybko okazało się, że w tym kształceniu świetnie się odnajduję.
– Co daje praca w takim miejscu jak WTZ?
– Sporo. Na pewno rozwijam tu swoją empatię, pokorę, cierpliwość. A kiedy rano mam kłopot z odpaleniem samochodu, to się nie złoszczę, bo są przecież ludzie, którzy mają większe problemy. Ja ten samochód mogę prowadzić, a oni nie. Dla nich wyczynem jest samodzielnie jedzenie posiłków albo zawiązanie sobie buta.
– Warsztatach spełnia się Pani zawodowo. A poza nimi?
– Pasjonuje mnie śpiew, praca nad własnym głosem. Uwielbiam też język kaszubski i wszystko, co jest związane z haftem, kulturą oraz specyfiką naszego pięknego regionu.
Rozmawiał Wojciech Szczawiński