fbpx

Aktualności

Człowiek spełniony

26.02.2021

Sześć lat spędził na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej. Dziesięć kolejnych – w 24-metrowym pokoju mieszkania rodziców. Autobiografię „Dwanaście oddechów na minutę” pisał trzymając ustami ołówek. Stukał nim w klawiaturę komputera.

Rozmowa z Januszem Świtajem, psychologiem

– Czy po wypadku zapewniono Ci opiekę psychologiczną?

– Nie. Wtedy tego rodzaju pomoc nie była rozpowszechniona tak jak dzisiaj. Poza tym, jako młody, niedoświadczony życiem chłopak, trwałem w stereotypie, że do psychologa zgłaszają się tylko wariaci. Gdy w szpitalu zdałem sobie sprawę, że jestem całkowicie sparaliżowany i do końca życia będę poruszał tylko głową, poprosiłem lekarza, by odłączył mnie od aparatury, a organy wziął do transplantacji.

– Jaka była jego reakcja?

– Gdy zdarzył się wypadek, byłem jeszcze nieletni. Dlatego z oznajmieniem tej decyzji poczekałem dwa tygodnie, do dnia osiemnastych urodzin. Lekarz był młody, na początku kariery zawodowej. Cóż… Zaskoczyłem go.

Z Anną Dymną podczas Festiwalu Zaczarowanej Piosenki na krakowskim Rynku Głównym, fot.: archiwum fundacji

– Wspominałeś w jednej z naszych rozmów, że w szpitalu miałeś kontakt z psychologiem.

– Przez pierwszy rok przebywania na OIOM-ie trwałem właściwie w stanie agonalnym. Przyjmowałem wtedy sporo leków, łącznie z morfiną. Czas szybciej płynął. Ale po jakimś okresie odstawiono mi te leki. Wówczas zacząłem nieustannie cierpieć. Sytuacja przerastała mnie fizycznie i psychicznie. W końcu, po trzech albo czterech latach ciągłego leżenia w szpitalu, poinformowałem ordynatora, jak jest mi ciężko. Pomimo wewnętrznego oporu, a także wstydu z poczucia własnej bezradności, zdecydowałem się prosić o pomoc psychologa. Bardzo liczyłem na to, że po takiej konsultacji, w magiczny sposób, zmieni się moje myślenie albo zaznam przynajmniej ulgi.

– Stało się tak?

– Psycholog pojawiła się przy moim łóżku. Kiedy zacząłem opowiadać o tym, co mnie przerasta, sądziłem, że między nami wywiąże się rozmowa. Nic takiego nie miało miejsca. Pani wypowiedziała może jedno pełne zdanie lub dwa. Pamiętam, że uważnie mnie obserwowała, jakby była ciekawa, czy może się rozpłaczę lub wykażę nawet objawy depresji. Potem stwierdziła, że skonsultuje się z lekarzami. To była cała jej reakcja.

– Może przeraził ją tragizm Twojego położenia i nie wiedziała, co powiedzieć?

– Dopytywałem później lekarzy, czy, zdaniem pani psycholog, mam duży bałagan w głowie, czy jeszcze jakoś się trzymam. Nie pamiętam ich odpowiedzi. Na tak ciężkim oddziale szpitalnym lekarze mają dużo pracy. Pewnie wychodzili też z założenia, że omówiłem wszystko z psychologiem. Tamten incydent sprawił, że moja opinia o psychologach znacznie się pogorszyła. Postanowiłem nie prosić więcej o ich pomoc.

Z Anną Dymną i sierżantem rezerwy Szymonem Mutwickim na kopcu Kościuszki, podczas obchodów 15-lecia Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”, fot.: Jarosław Praszkiewicz

– Przeleżałeś w szpitalu ponad sześć lat.

– Do mieszkania rodziców wróciłem dopiero wtedy, gdy pozyskałem domowy respirator. Uwolniłem się wreszcie od szpitalnego rygoru. Jednak nadal pozostawałem w zamknięciu, w 24-metrowym pokoju. Były chwile, gdy spastyczność boleśnie wykręcała mi ciało i rzucała mną po łóżku. Widziałem też ogromny wysiłek oraz cierpienie rodziców, którzy opiekowali się mną dwadzieścia cztery godziny na dobę. Potwornie mnie to przytłaczało. Ale nawet wtedy nie myślałem, by prosić o pomoc psychologa.

– Postanowiłeś za to pożegnać się z tym światem. O sądową zgodę na zaprzestanie uporczywej terapii zwróciłeś się do samego prezydenta RP.

– Postanowiłem mieć taką zgodę w chwili, gdy zabraknie jednego z rodziców. Napisałem panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, że posiadam tylko trzeźwo myślącą głowę i, od trzynastu lat, żyję biologicznie nienaturalnie. Codziennie potrzebowałem fachowej opieki pielęgniarskiej, a nie tylko dwa razy w tygodniu. W tym liście wspomniałem też, że władze publiczne, w tym również lokalne, wydają więcej pieniędzy na dzienne utrzymanie bezdomnych zwierząt, niż pomaganie ludziom w mojej sytuacji. Takie to były czasy.

– Twój list kończą słowa: „Jeżeli zatem w Rzeczypospolitej Polskiej, której Pan jest Prezydentem, dochodzi do takiej sytuacji, to ja już nie mam żadnej nadziei na godne życie. Nie pozostaje mi nic innego jak przyłączyć się do zwolenników eutanazji jako prawa do godnej śmierci”. Był rok 2006. Stałeś się pierwszym Polakiem, który w tak dramatycznym tonie, publicznie opisał swój los.

– Naprawdę nie życzyłem sobie uporczywej terapii i zamknięcia, po śmierci rodziców, w jednym z ośrodków, który stanie się moją umieralnią. Gdzieś pojawiła się wtedy opinia, że skoro na własne życzenie zamierzam odejść z tego świata, to coś nie tak musi być z moją głową. Chcąc rozwiać tego rodzaju wątpliwości, jak i próby przypisania mi niepoczytalności, postanowiłem przejść przez szereg badań oraz testów psychologicznych.

– A jednak.

– Przez trzy miesiące, raz w tygodniu, przychodziły do mnie dwie panie. Wypełniałem przy nich testy. Okazało się, że z moją głową wszystko jest w porządku. To był zupełnie inny kontakt, bo z tymi paniami mogłem też prowadzić fajne rozmowy. Ostatecznie przełamałem się i zgłosiłem do poradni NFZ. Psycholog z tej placówki odwiedzała mnie najpierw co dwa tygodnie. Potem – ponieważ nie było potrzeby częstszych spotkań – przychodziła raz w miesiącu. Miło wspominam tamtą relację. Po jakimś czasie oboje stwierdziliśmy, że kontakt z psychologiem nie jest mi potrzebny. Zmieniło się też wtedy moje życie. Otrzymałem pomoc od fundacji pani Ani Dymnej, między innymi specjalistyczny wózek z respiratorem, który umożliwił mi opuszczanie mieszkania. Odbyłem kilka fantastycznych wycieczek po Polsce. Zachłystywałem się przestrzenią i widokami natury niczym po wieloletnim pobycie w więzieniu. Postanowiłem również się rozwijać. Zdałem maturę i podjąłem studia psychologiczne na Uniwersytecie Śląskim. W 2019 roku obroniłem pracę magisterską. Obecnie kontynuuję edukację w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Coraz bardziej zgłębiam wiedzę oraz możliwości fachowej psychoterapii. Rozwinąłem również drzemiące we mnie pasje.

– Piętnaście lat po wypadku ukazała się Twoja autobiografia „Dwanaście oddechów na minutę”. Napisałeś ją, stukając w klawiaturę komputera trzymanym w ustach ołówkiem. Dwa lata później zdałeś maturę. W 2014 roku, na Zamku Królewskim w Warszawie, wręczono Ci statuetkę „Człowiek bez barier”. Otrzymałeś też nagrodę rektora Uniwersytetu Śląskiego. Pracę magisterską obroniłeś na piątkę. Sporo osiągnieć, jak na osobę, która porusza tylko głową.

Spotkanie ze światowej sławy psychologiem, prof. Philipem Zimbardo, podczas wizyty Amerykanina na Uniwersytecie Śląskim, fot.: archiwum prywatne Janusza Świtaja

– Kiedy człowiek obierze cele i zacznie je realizować, wtedy bariery znikają. Realizacja zamierzeń wymaga jednak wysiłku oraz odpowiedniej postawy. To uniwersalna reguła. Obowiązuje wszystkich, bez względu na stan zdrowia czy zakres sprawności. Nieraz słyszałem: „Janusz, po co ci ta nauka, ten wysiłek?”. W ogóle nie zwracałem na to uwagi. Robiłem swoje. Dzięki temu poszerzałem swoje poczucie wolności. Życie nie polega na tym, by bezczynnie je przeleżeć. Lubię dawać z siebie wszystko. Od narzekania nikomu się jeszcze nie poprawiło.

– W wirtualnym gabinecie pomagasz osobom po wypadkach komunikacyjnych. Wyobraź sobie, że, jako psycholog, stajesz przy szpitalnym łóżku całkowicie sparaliżowanego, osiemnastoletniego Janusza Świtaja.

– Z pewnością nie milczałbym, lecz wykazałbym się empatią oraz zrozumieniem. Podjąłbym rozmowę z takim chłopakiem. Nie chodzi o pocieszanie, dawanie nieuzasadnionej nadziei. Próbowałbym raczej wydobyć z niego chociaż iskierkę pozytywnego potencjału. Ona w każdym człowieku się tli. Nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Dałbym mu również poczucie pełnej mojej obecności i akceptacji. Warto by w takiej rozmowie podkreślić, że niepełnosprawność, najprawdopodobniej, jest nieodwracalna. Stany emocjonalne jednak się zmieniają. To, że teraz czujesz się pozbawiony nadziei i sensu życia nie znaczy, że będzie tak zawsze. Kształcę się obecnie w nurcie psychoterapii poznawczo-behawioralnej. Dobra relacja z pacjentem to klucz do sukcesu. Buduje go dialog, a nie słuchanie w milczeniu.

– Zamiast być wdzięczni za to, co mamy, zazwyczaj koncentrujemy się na tym, czego nam brakuje. Narzekamy, tworzymy w sobie mentalność ofiar, zazdrościmy innym, porównujemy się z nimi. Czy nie uważasz, że, ulegając tej – podsycanej przez media – kulturze deficytu, unieszczęśliwiamy siebie na własne życzenie?

– Istotny jest sposób, w jaki myślimy o sobie i świecie. Moje myślenie również musiało się zmienić. Zaakceptowałem fakt, że nigdy nie będę samodzielny. Nauczyłem się też doceniać to, co mam w chwili obecnej. Dopiero ta przemiana umożliwiła mi rozwój. Odkrywałem w sobie coraz więcej pozytywnej energii. Jeśli teraz czujemy się nie najlepiej albo ogarnia nas przekonanie, że nasze życie straciło sens, nie oznacza to, że jutro, za tydzień albo pół roku nie zaznamy radości. Głównie dzięki pani Ani Dymnej i zaangażowaniu fundacji „Mimo Wszystko”, od 2007 roku, prowadzę satysfakcjonujące życie. Czuję się człowiekiem spełnionym.

– Myślę, że czujesz się nim przede wszystkim dlatego, ponieważ sam na to poczucie ciężko i konsekwentnie pracowałeś.

– Coś w tym jest.

Rozmawiał Wojciech Szczawiński

Zobacz wideo

Może Cię zainteresować

Podnosić na duchu

25.04.2024

Gościnami jutrzejszego programu „Anna Dymna – Spotkajmy się” będzie Patrycja Łatka z mamą Urszulą. Pani Patrycja, tegoroczna maturzystka, mimo zmagań z artrogrypozą, jest obiecującą sportsmenką.

„Dolina” przyciąga dobrych ludzi

19.04.2024

„Słowo »podopieczny« oznacza, że ktoś znajduje się pod naszą opieką. Musi więc być ważny w naszym postrzeganiu, rozbudzać w nas serdeczne odruchy, zrozumienie, głęboką zdolność do współodczuwania. Taka opieka to szczególna troska o psychiczny oraz fizyczny dobrostan drugiego człowieka” – zaznacza Małgorzata Cebula, wicedyrektorka ośrodka terapeutyczno-rehabilitacyjnego „Dolina Słońca” w Radwanowicach.

Dołącz do newslettera