Dopóki trwa życie, wszystko się może zdarzyć
Rozmowa z Ewą Błaszczyk, aktorką, prezes fundacji „Akogo?”
Często powtarza Pani, że można się utopić w szklance wody albo zapaść w śpiączkę z powodu zwykłej tabletki czy cukierka. To brzmi trochę przerażająco…
Ale to prawda. Ludzie zapadają w śpiączkę nie tylko dlatego, że ulegli wypadkowi komunikacyjnemu, utonięciu, czy porażeniu prądem, ale także z powodu zwykłego zakrztuszenia tabletką, wodą, cukierkiem. Dlatego tak ważne jest informowanie o tym, jak należy w takiej sytuacji pomóc. Jestem przekonana, że akcje takie jak ta w Krakowie, a jeszcze wcześniej w Warszawie są ważne i potrzebne. Jakiś czas temu Piotrek Piwowarczyk, który działał w Fundacji „Mam marzenie” opowiadał mi, że widział w Stanach plakaty o tym, jak należy postąpić w przypadku zakrztuszenia. Jakiś czas później, kiedy wrócił do Polski, jego mama zakrztusiła się w czasie wspólnego posiłku tak poważnie, że miała już bezdech. Piotrek mechanicznie wykonał wszystkie czynności, które widział na plakacie i dzięki temu ją uratował. Gdyby tego wszystkiego nie widział to, ta z pozoru zwykła sytuacja mogłaby się zakończyć dramatycznie.
Ile osób co roku zapada w śpiączkę z powodu zakrztuszenia?
Na temat śpiączki nie ma w Polsce żadnych danych. Ludzie trafiają do szpitali z uszkodzeniami mózgu z różnych powodów, zakrztuszenie jest jednym z nich. Jeśli ktoś szybko z tej śpiączki wyjdzie, to ma szansę na pełne wyzdrowienie, ale jeśli nie wyjdzie, to tę szansę mu się odbiera. Szpital nie trzyma długo takich pacjentów, bo ich leczenie jest bardzo kosztowne, a efekty są często mizerne. Wypisuje się ich zwykle po kilku miesiącach do domu, sugerując rodzinie, żeby oddała ich do hospicjum. Ciągle słyszę, że problem jest marginalny, bo nie stoją za nim jakieś ogromne liczby. Ale dla mnie marginalny nie jest, bo po pierwsze mam córkę, która jest w takiej sytuacji, a po drugie z roku na rok przybywa wypadków komunikacyjnych, a to właśnie ich ofiary najczęściej zapadają w śpiączkę. Należy się więc spodziewać, że te „liczby” będą rosły.
Jak długo będzie trwała hospitalizacja w klinice „Budzik”, którą buduje Pani fundacja?
W „Budziku” będą leczone dzieci, które w wyniku nieszczęśliwych wypadków uległy ciężkim uszkodzeniom mózgu i znajdują się w śpiączce. Będzie to oczywiście dotyczyło nie tylko dzieci, które uległy zakrztuszeniu. Leczenie będzie się odbywało według indywidualnych programów ustalonych przez lekarzy, rehabilitantów, rodziców i będzie trwało 1,5 roku, bo w tym czasie jest największa szansa na poprawę stanu. Postaramy się, aby dzieci w „Budziku” miały najnowocześniejszy sprzęt i mogły korzystać ze wszystkich możliwych zabiegów, które mogą im pomóc. Zajmiemy się też ich rodzicami, rodzeństwem, dziadkami, którzy w tej chwili są pozostawiani sami sobie, bo w naszym kraju wsparcie psychologiczne to nadal dla wielu ludzi jest jakieś „zawracanie głowy”. A przecież gdy dziecko jest w śpiączce, to jego bliskim wali się cały świat. Jeżdżą do szpitala, pokonując często wiele kilometrów. Nikt się nie zastanawia, gdzie jest ich życie, praca, szkoła, sen. Czy w ogóle mają jeszcze jakieś swoje życie… Jadą do szpitala, a tam często traktowani są jak zło konieczne. Niektórzy lekarze czy pielęgniarki wręcz przed nimi uciekają, bo znów będą zadawać pytania bez sensu, zabierać czas. A tu się nic nie dzieje, pacjent śpi i tyle. A dla takiej matki, ojca, babci liczy się nawet mrugnięcie powieką, bo to może być sygnał, że mózg się budzi. Z myślą o nich opracowujemy specjalny program psychologiczny, który będzie mógł być stosowany w całym kraju.
Będziecie w jakiś szczególny sposób dobierać personel do „Budzika”?
Na pewno muszą być to ludzie o jasnym wnętrzu. Tacy, których obchodzą inni, a nie tylko pieniądze. Niewiele osób wytrzymuje pracę z osobami w śpiączce, bo tu nie ma szybkich i spektakularnych sukcesów. Jest codzienna praca i miłość, która to wszystko jakoś trzyma i daje człowiekowi nadzieję. Ktoś, kto śpi, nie może krzyczeć, prosić o pomoc. Dlatego potrzebuje wokół ludzi, przy których czuje się bezpiecznie. W takiej sytuacji denerwować się jest łatwo. Burczeć i warczeć też. A przecież można mieć 100 lat, wszystkie choroby świata i być pozytywnym. Takich ludzi tak naprawdę potrzebuje każdy z nas. Będziemy szukać takiej kadry fachowców, która nie tylko świetnie się zna na tym, co robi, ale jest pozytywna. Do mojej córki Oli przychodzi wolontariuszka, która uczy się komunikacji niewerbalnej. Ta dziewczyna ma w sobie coś takiego jasnego… Wiem, że Ola na nią czeka i cieszy się tym spotkaniem. Nie mam jakiś jasnych sygnałów, że tak właśnie jest, ale tak czuję.
Na jakim etapie jest budowa kliniki?
Czekamy w tej chwili na pieniądze z Unii, żeby móc ją dokończyć. Właściwie z zewnątrz wszystko jest już gotowe, ale trzeba to jeszcze jakoś wyposażyć w środku, a potem kupić sprzęt. Jak już będą pieniądze, to wszystko powinno pójść szybko.
W maju minie 9 lat, od kiedy Pani córka Ola zapadła w śpiączkę. Jaki jest teraz jej stan?
Ola, mnie i lekarzy, bardzo ćwiczy i uczy pokory. Ona ma w sobie coś takiego, że jak lekarze coś wiedzą, to przy niej szybko się przekonują, że jednak nie wiedzą. Potrafi się tak skomplikować, że trudno byłoby sobie wymyślić cięższy stan. Dlatego najlepiej, gdy zajmuje się nią stale ten sam zespół, bo nowi lekarze się jej po prostu boją. Jakiś czas temu leciałyśmy do Moskwy i musiałyśmy skorzystać z pomocy Medicoveru. Widziałam, jak ci ludzie strasznie się bali. To było dla mnie przerażające.
A Pani się nie boi?
Ja się boję, kiedy się lekarze boją…
Nie ma Pani czasem dość tej walki?
Trzeba sobie wyobrazić, że się kogoś bardzo kocha i trzeba go uratować. Wtedy odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Dopóki trwa życie, wszystko się może zdarzyć. Głęboko w to wierzę.