Lęk zatrzymuje życie
Z naszą podopieczną, zwyciężczynią Festiwalu Zaczarowanej Piosenki w 2007 r., poruszamy temat niełatwy: choroby, cierpienia, umierania. I czy rzeczywiście jesteśmy tak wrażliwi jak sami o sobie myślimy?
Rozmowa z Karoliną Sawką, psychoterapeutką i psychoonkologiem
– Czy doświadczanie własnego cierpienie wpływa na Pani relacje z pacjentami?
– Myślę, że tak. Zmagam się z dysplazją kręgosłupowo-nasadową. Kiedy spotykam osobę obłożnie chorą, sfrustrowaną swoją niemocą, to przypominam sobie siebie z okresu, gdy wielokrotnie przebywałam w szpitalu, przechodząc operacje ortopedyczne. Podobnie jak oni, również byłam mocno sfrustrowana. Oczywiście, każda choroba jest inna, każdy człowiek inaczej znosi cierpienie. Ale osobiste doświadczenia znacząco wpływają na moje rozumienie ludzi cierpiących. Nie odczuwam wobec nich litości. Niewiele osób tej litości chce. Po prostu zdaję sobie sprawę, czym jest całkowita niemożność samodzielnego funkcjonowania oraz stała zależność od osób trzecich. Zwykle nie chcemy akceptować choroby, cierpienia albo umierania. A przecież są one elementami naszej codzienności, identycznie jak miłość czy radość.
– Cóż… Samo wyobrażenie znalezienia się w szpitalu onkologicznym budzi negatywne emocje. Na czym polega Pani praca?
– Jednym razem jest to interwencja kryzysowa, kiedy dostaję wezwanie do osoby, która na przykład dowiedziała się, że długotrwała i uciążliwa chemioterapia, jakiej była poddana, nie przyniosła efektu. Albo: że ma nowy przerzut nowotworu. To są zatrważające informacje. Po ich otrzymaniu od lekarza jest dużo bólu i łez. W takich okolicznościach trudno cokolwiek powiedzieć. Trzeba po prostu milcząco, ale też uważnie, towarzyszyć tej rozpaczy, by po chwili zacząć pracę nad emocjami. Bywa również, że pacjenci niełatwo znoszą leczenie albo nie potrafią zaakceptować swojej choroby. Jestem wtedy przy nich, rozmawiamy. Oczywiście, mogę towarzyszyć pacjentowi tylko na tyle, na ile on sam tego chce. Ale zwykle jest tak, że kiedy pacjent prosi o pomoc psychologiczną, to jest na nią w pełni otwarty. Wie, czego potrzebuje. I to są piękne, bardzo świadome konsultacje.
– Czego dotyczą?
– Własna choroba albo ból to nie są jedyne problemy moich pacjentów. Przecież poddają się leczeniu, mając rodziny, swoją codzienności, zadania, jakich nie dokończyli, i bagaż doświadczeń. Oczywiście, najczęściej nowotwór jest dla nich najtrudniejszą sytuacją, lecz w domu pozostawili męża albo żonę, dzieci, rodziców w podeszłym wieku i tak dalej. Albo nikogo nie zostawili. I to też jest problemem. Nieraz słyszałam od pacjentów, że z chorobą radzą sobie jako tako, ale chcieliby porozmawiać o swoich dzieciach albo innych sprawach. Rozmawiamy. Jestem od tego, by przynosić im psychiczną ulgę w każdym wymiarze. A w sytuacjach, kiedy ktoś jest w stanie terminalnym i gaśnie przez kilka dni, nie ma górnolotnych rozmów. W takich chwilach ważna jest moja obecność, również ta milcząca. Bądź potrzymanie za rękę. Rzecz jasna, jeśli pacjent tego chce. Zdarza się też, że, jeśli umierająca osoba jest w kontakcie, pytam ją po prostu, czego potrzebuje. Ulgą dla niej może być wtedy podanie szklanki z wodą, poprawienie poduszki albo uchylenie okna.
– Czy słyszy Pani od pacjentów pytanie: „Dlaczego ja?”?
– Bardzo często. Sama je sobie kiedyś zadawałam.
– I jakiej udziela im Pani odpowiedzi?
– Mówię, że nie wiem. Mimo że jestem osobą wierzącą, nie odpowiadam też na pytanie, co będzie po śmierci, jeśli pada ono z ust osoby niewierzącej. Zadaniem psychologa nie jest udzielanie rad i podsuwanie gotowych recept. Poza tym, kto z nas wie, co będzie „po”?
– Panuje opinia, że silna wiara oraz nadzieja pozwalają zdrowieć z najcięższych chorób. Tymczasem, również w życiu publicznym, znamy przypadki, gdy to przekonanie okazywało się nieprawdziwe. Jakie jest Pani zdanie na ten temat?
– Nie spotkałam się z cudem. Uważam, że wiara oraz optymizm uzdrawiają, ale jedynie w takim zakresie, że pozwalają one lżej znosić trudy leczenia. Nieraz patrzyłam na umieranie osób żarliwiej, jak sądzę, w Boga wierzącej, niż ja. Owszem, zdarzają się reemisje nowotworu, lecz następują one po chemioterapii i całym cyklu leczenia. Należy więc przede wszystkim wierzyć w medycynę.
– Ksiądz, dyrektor jednego ze śląskich hospicjów, powiedział mi, że tak dalece staramy się uciec od trudnych, a przecież zwyczajnych spraw, że fałszujemy nawet język. Na przykład słowo „umarł” zastępujemy wyrazem „odszedł”, bo jest on dla nas łagodniejszy, bardziej akceptowalny. Dowiedziałem się również, że pewna starsza, przebywająca w hospicjum, kobieta przygotowywała swoich bliskich na własną śmierć, ponieważ ci całkowicie nie radzili sobie z tą sytuacją.
– To częste zjawisko.
– Z czego wynika?
– Chyba z naszego nierozumienia życia jako takiego, którego oczywistymi elementami są cierpienie oraz śmierć. Kiedy na przykład dowiadujemy się, że nasz znajomy zachorował na nowotwór, to nierzadko unikamy z nim kontaktu, bo nie wiemy, co mu powiedzieć. Z kolei w przypadku naszych bliskich poziom emocji czasami wręcz odbiera nam rozum. Zdarza się, że zaczynamy wówczas wypowiadać słowa zupełnie pozbawione sensu. Pamiętam, że podczas wakacyjnych praktyk poznałam pacjentkę hospicjum. Wiele z nią rozmawiałam. Byłam też świadkiem, kiedy jej córka mówiła: „Mamuś, nie martw. Jeszcze nam pierogi ulepisz na Boże Narodzenie”. Dostrzegłam wtedy wyraz twarzy matki, jej blady uśmiech. Kobieta doskonale wiedziała, w jakim znajduje się miejscu i dokąd zmierza jej choroba. Kiedy córka wyszła, zaczęłyśmy rozmawiać. Usłyszałam: „Wiem, że już żadnych pierogów nie ulepię. Ale córce o tym nie powiem. Załamie się, kiedy to usłyszy”. Ta pacjentka była niezwykle świadoma. Bardzo potrzebowała rozmowy o swoim umieraniu, ale rozumiała, że z własnym dzieckiem dyskutować o tym nie może.
– Smutne.
– Na oddziale onkologicznym nieraz słyszę od pacjentów, że są wyczerpani wspieraniem swoich bliskich. Dlatego otuchy szukają w rozmowie ze mną.
– Wychodzi na to, że nasza wrażliwość jest mocno wykoślawiona.
– Nierzadko spotykam się z reakcją: „O! Podziwiam cię, bo ja nie potrafiłabym pracować w hospicjum albo na oddziale onkologicznym. Jestem na to zbyt wrażliwa”. Zupełnie nie pojmuję takiego rozumowania. Właściwie brzmi ono dla mnie obraźliwie. Oznacza przecież, że jestem pozbawiona wrażliwości albo mam jej niewiele. Tymczasem jestem bardzo wrażliwa, lecz – raz lepiej, raz gorzej, bo jestem przecież człowiekiem – potrafię radzić sobie z emocjami, jakie wywołuje widok cierpienia bądź umierania. Bywa często, że płaczę, bo wbrew temu, co zaleca psychologia, przywiązuję się do moich pacjentów. To właśnie moja duża wrażliwość, empatia i rozumienie spraw trudnych pozwalają mi pomagać ludziom.
– Fałszywie rozumiana wrażliwość dotyczy też nierzadko naszego stosunku do osób z niepełnosprawnościami. Niby okazujemy im współczucie, ale w rzeczywistości popadamy w egzaltację albo się ich boimy. Czego nam brakuje?
– Rozmów, otwartości na drugiego człowieka. W społeczeństwie panuje ogólne przekonanie, że jeśli o czymś się nie mówi, to sprawy nie ma. Pamiętam, że kiedy dorastałam, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, byłam przekonana, że jestem jedyną na świecie dziewczynką z niepełnosprawnością. Wierzyłam w to święcie, więc na ten temat nie rozmawiałam nawet z rodzicami. W szkole podstawowej otaczały mnie tylko zdrowe dzieci, w gimnazjum – podobnie. W tamtym czasie osoby z niepełnosprawnościami siedziały w domach. Nikt nie myślał nawet o znoszeniu barier architektonicznych. Za rodzicami dzieci niepełnosprawnych ciągnął się wstyd, strach. Nie wiedzieli, co mają robić. W tym kontekście przypominam sobie słowa, które usłyszałam podczas jednego ze szkoleń: „Lęk przed śmiercią nie zatrzyma śmierci. Za to zatrzyma życie”. To piękne i mądre stwierdzenie odnieść można do wielu sfer naszej codzienności. Często przecież lęk pozbawia nas wielu cennych doświadczeń, kontaktów z ludźmi albo inspiracji. Każdy strach uniemożliwia nam istnienie w pełni. Oczywiście, powinniśmy pamiętać o śmierci. Przede wszystkim dlatego, żeby dobrze żyć.
Rozmawiał Wojciech Szczawiński