Ponad tysiąc kilometrów na wózku
Sparaliżowany Przemysław Kowalik z Opalenicy, gość Anny Dymnej w jednym z programów „Spotkajmy się”, po raz kolejny pokonuje na wózku trasę pomiędzy położonymi na zachodzie kraju Słubicami i Zosinem nad granicą ukraińską. To odległość ponad tysiąca kilometrów. Wyprawę rozpoczął 6 czerwca. Kiedy ją skończy – jeszcze nie wiadomo.
– Powiedział pan, że pańska wyprawa to manifestacja ludzkiej siły i wiary; że chodzi w niej o najwyższe wartości życia. Jak to rozumieć?
– Przed pięcioma laty miałem wypadek samochodowy. W jego wyniku uszkodziłem kręgosłup. Skutek tego urazu jest taki, że potrafię poruszać jedynie głową i ramionami. To wszystko. Nawet samodzielnie nie umiem przewrócić się na bok. Po wypadku długo leżałem w domu. Byłem kompletnie załamany, mając świadomość, że całe moje dotychczasowe życie, bardzo aktywne zresztą, legło w gruzach. Straciłem właściwie wszystko, czym żyłem. Tragedia, rozpacz, myśl o eutanazji… Pogrążyłem się w depresji. Kto tego nie doświadczył, nigdy nie zrozumie, o czym mówię. Miałem potworne odleżyny. Sytuację pogarszał fakt, że żaden szpital nie chciał mnie przyjąć, aby je zoperować. Czułem się tak, jakby kompletnie spisano mnie na starty. A przecież – mimo że niemal całkowicie nieruchomy – wciąż czułem i myślałem. W takim stanie człowiekowi odechciewa się wszystkiego, bo ileż można patrzeć na ściany albo liczyć nierówności na suficie?
– Ale już w ubiegłym roku postanowił pan przejechać na wózku elektrycznym trasę pomiędzy naszą wschodnia i zachodnią granicą.
– Tak, zebrałem się jakoś w sobie i za wszelką cenę postanowiłem powrócić do życia. W mojej głowie zrodził się pomysł, by na wózku elektrycznym otrzymanym od sponsora przejechać ponad tysiąc kilometrów.
– W celu?
– Cel jest prosty: pokazać, że osoba niepełnosprawna również może realizować marzenia i wartości, wytyczać sobie cele; że życie jest piękne, a niezwykłość można dostrzegać w każdym dniu, nawet w najprostszych rzeczach…
– …i to wszystko za sprawą jazdy na wózku po wyboistych polskich drogach?
– Oczywiście, że nie tak należy to rozumieć. Moja wyprawa to konsekwencja pomyślnej realizacji mniejszych zamierzeń, które dały mi wiarę, że niemal góry mogę przenosić. Osoby w mojej sytuacji często czują, że ich życie dobiegło kresu. Wszystko dlatego, że tracą właśnie wiarę i nie starają się realizować swoich zamierzeń. Ale to złe rozumowanie. Trzeba iść krok po kroku, czasami bardzo małymi kroczkami. „Kropla drąży skałę” – powiada mądra maksyma. Gdy człowiek znajdzie się na wózku albo zostanie przykuty do łóżka, jest mu potwornie ciężko. Wiem to, bo sam przeszedłem przez takie załamanie. Nie można jednak ulegać takiemu nastrojowi i odwracać się od świata oraz ludzi. W naszych głowach tkwi nieziemska siła. Trzeba ją w sobie tylko odnaleźć. To odkrywanie dzieje się stopniowo. Nakład pracy, jaki włożyłem w zeszłoroczną wyprawę, pozwolił mi się na nowo odnaleźć w tym świecie.
– Brzmi to pięknie, ale pańska zeszłoroczna wyprawa zakończyła się niepowodzeniem. Po dojechaniu na wózku do Warszawy, omal pan nie umarł.
– To prawda. Ale nawet wtedy wierzyłem, że tysiąckilometrową trasę będę próbował pokonać ponownie. Ta wiara jest największym skarbem na ziemi. Jeśli ktoś ma wiarę, wie, że może zrobić wszystko. Nie osiągnąłem celu w ubiegłym roku. Tamta wyprawa wiele mnie jednak nauczyła. Jeszcze leżąc w warszawskim szpitalu, analizowałem swoje błędy. Nie chciałem ich popełniać podczas przyszłej wyprawy.
– Ile wyniósł najdłuższy tegoroczny etap?
– Siedemdziesiąt pięć kilometrów. Wszystko zależy od warunków. Gdy mocno pali słońce, wyruszam w trasę dopiero wieczorem. Potrzebuję odpoczynku, ale bywa, że jadę nawet dziesięć-dwanaście godzin. W ubiegłym roku jechałem po chodnikach, ale te – jak wiadomo – nie są przystosowane dla osób poruszających się na wózkach. Teraz więc jeżdżę ulicami. Staram się podróżować w taki sposób, by wszyscy uczestnicy ruchu traktowali mój wózek jako normalny pojazd. Trasa obliczona jest na tysiąc kilometrów. Sądzę jednak, że znacznie przekroczę tę odległość.
– Czy, po ubiegłorocznym niepowodzeniu, nie miał pan obaw przed wyruszeniem na trasę w tym roku.
– Nie. Jak wspomniałem, obecną wyprawę planowałem jeszcze w ubiegłym roku. Ale świat jest pełen absurdów. Przed wyjazdem robiłem wszystkie badania. Okazało się, że w moczu mam bakterię, którą można wyleczyć jedynie w warunkach szpitalnych. Problem w tym, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie refunduje tego rodzaju leczenia. Jadę więc z tą bakterią. Muszę uważać.
– Kto towarzyszy panu w drodze?
– Moja przyjaciółka, Basia, z którą przed pięcioma laty miałem wypadek, mój młodszy brat Marcin oraz koleżanka Joasia. Poznałem ją w szpitalu. Ja jadę wózkiem, reszta – samochodem sponsora.
– Robi pan cudowną rzecz, która może stać się przykładem dla wielu ludzi w podobnej do pańskiej sytuacji. Jakie jest zainteresowanie mediów tym projektem?
– Bardzo niewielkie. Trzy stacje telewizyjne przeprowadzały z nami wywiady przed wyruszeniem w trasę. Ale kiedy w Warszawie ponownie usiłowaliśmy zainteresować sprawą dziennikarzy telewizyjnych, usłyszeliśmy, że temat nie jest zbyt ciekawy. Pewnie media ogromnie by się mną zainteresowały, gdyby, na przykład, rozjechał mnie jakiś TIR.
– Anna Dymna i wszyscy pracownicy fundacji mocno trzymają kciuki za pana kciuki.
– Nie dziękuję.
Rozmawiał Wojciech Szczawiński