Sztuka pomagania
„Najfajniej jest wtedy, kiedy pomagamy, będąc wolni od psychicznych deficytów. Gdy rozumiemy, że pragniemy radośnie dzielić się z bliźnimi naszym dobrostanem oraz satysfakcją, którą czerpiemy z własnego życia” – mówi Aleksandra Dyras, artystka malarka, inicjatorka działań Biura Młodych Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”.
– W połowie listopada zjawiłaś się na jednej z imprez ozdóbkowych. W ich trakcie wolontariusze Biura Młodych przygotowują bożonarodzeniowe rękodzieło na swoje coroczne Kiermasze Świąteczne. Blisko dwadzieścia lat temu to Ty organizowałaś pierwsze takie spotkania. Z jakimi emocjami wracałaś do własnych, wolontariackich korzeni?
– Kiedy zaproszono mnie na tegoroczną imprezę ozdóbkową, czułam zaskoczenie. Nie sądziłam, że w fundacji jeszcze ktokolwiek o mnie pamięta. Wrażenia miałam niezwykle pozytywne. Byłam wzruszona. Miło było widzieć, że idea wolontariatu, która narodziła się w 2004 roku, wśród studentów krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, trwa do dzisiaj. Z przyjemnością przyglądałam się twórczej kreatywności młodych ludzi. Warto, by docenili ją także odwiedzający grudniowe Kiermasze Świąteczne. Mocno trzymam za to kciuki. Niewielu pewnie pamięta, że chociaż Biuro Młodych Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” działa zawsze z radością, to jego idea rodziła się w dramatycznych okolicznościach.
– Przypomnij, proszę, tamte zdarzenia.
– Pod koniec 2003 roku, na Wydziale Grafiki ASP, rozpoczynała się sesja zimowa. Mieliśmy pisać kolokwium. Wtedy dotarła do nas informacja, że nie będzie na nim naszego kolegi, Bartka Boniewskiego, bo ma raka krwi, ziarnicę złośliwą. Ta wiadomość potwornie nas przytłoczyła. Okazało się, że Bartek w ciężkim stanie trafił do szpitala, że musi być poddany chemioterapii i konieczny jest przeszczep w Stanach Zjednoczonych. Postanowiliśmy działać, by Bartka ratować.
– Jak?
– Organizując licytację prac plastycznych zebranych wśród studentów i wykładowców ASP. Skontaktowałam się z Anną Dymną. Ania zgodziła się poprowadzić tę aukcję. Zaangażował się w nią też Maciej Stuhr. Chcieliśmy zgromadzić dla Bartka jak najwięcej pieniędzy na leczenie w Bostonie. Aukcja odbyła się 22 lutego 2004 roku w auli Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego. Niestety, niebawem Bartek zmarł. To właśnie na pogrzebie Bartka, w jego rodzinnym Glinojecku, narodziła się idea powstania w Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” Biura Młodych skupiającego wolontariuszy, którzy będą nieść pomoc swoim chorym koleżankom i kolegom z krakowskich uczelni. Rektor, w budynku ASP, udostępnił pomieszczenie dla naszych aktywności. Zaczęliśmy organizować pierwsze aukcje połączone z koncertami studentów Akademii Muzycznej, imprezy ozdóbkowe, Kiermasze Świąteczne. A w czerwcu, podczas Ogólnopolskich Dni Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko” oraz finałów Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, przygotowywaliśmy, na krakowskich Plantach, kiermasz specjalny. Dochód z niego wspierał leczenie i rehabilitację któregoś z młodych ludzi w potrzebie. To były fantastyczne, uskrzydlające nas wydarzenia. Mieliśmy w sobie ogrom entuzjazmu. A ponieważ skończyłam również ratownictwo medyczne, w działania Biura Młodych angażowali się też studenci tego kierunku.
– Dzisiaj młodym ludziom często brakuje takiego zapału. Nierzadko zostają wolontariuszami, bo wiedzą, że wzmianka o tym będzie dobrze prezentowała się w ich CV.
– Nie winiłabym za to młodych ludzi, lecz system edukacji, w którym funkcjonują. Nie mam na myśli tylko szkoły. Młodzi są dzisiaj fatalnie eksploatowani, wręcz zaszczuwani wymaganiami, chorymi ambicjami oraz iluzjami samorozwoju. Żyją pod presją, której często nie potrafią sprostać. Gubią więc wartości i prawdziwe sensy życia. Brakuje im wsparcia. Z drugiej strony, zawsze istnieje szansa, że dziewczyna czy chłopak – nawet jeśli zostają wolontariuszami tylko dla wpisu w CV – odkryją z czasem, że pomaganie potrzebującym to fantastyczne działanie, nagroda sama w sobie.
– „Nie można pomagać komuś po coś. Pomaga się z potrzeby serca i tak naprawdę zawsze robi się to dla siebie. Jeden dojrzewa do tej myśli wcześniej, drugi później, trzeci pewnie zbyt późno” – to słowa Anny Dymnej.
– Pełna zgoda.
– W jaki sposób rozwijała się w Tobie gotowość do pomagania innym?
– Mam obecnie czterdzieści lat. Już w szkole podstawowej stykałam się namacalnie z ludzkim nieszczęściem, cierpieniem. To mnie uwrażliwiało. Potem był czas, gdy pomagałam mało rozsądnie, ponad własne zasoby. Pamiętam, jak w czasach, kiedy telefony komórkowe nie były rozpowszechnione, wystawałam godzinami na mrozie w budkach telefonicznych, by zorganizować którąś z akcji pomocowych. Wydzwaniałam wszystkie swoje pieniądze. Eksploatowałam siebie ponad siły. Niedosypiałam, niedojadałam. Stawałam się więc drażliwa. Miałam też pretensje, że inni nie podzielają mojego zaangażowania. W konsekwencji traciłam równowagę pomiędzy troską o innych a niezbędnym dbaniem o siebie oraz trzeźwym wglądem w rzeczywistość. W końcu powiedziałam sobie: „Kurczę! Przecież dłużej tak nie pociągnę!”.
– Być może brakowało Ci wówczas autorytetu, przewodnika po meandrach filantropii.
– Nie sądzę, żebym wtedy kogokolwiek słuchała. Miałam potworną „śrubę” w kwestii niesienia pomocy. Tłumaczyłam sobie, że tak trzeba, że dla innych należy poświęcać się bezgranicznie. Szarpały mną różne emocje: bunt przeciwko niesprawiedliwości świata, a jednocześnie wyrzuty sumienia, że żyję tu, gdzie żyję. I że mam się dobrze. A inni niesłusznie cierpią. Miałam w sobie sporo egzaltacji, niedojrzałości. Jestem jednak wdzięczna za tamten czas. Był on lekcją, z której wyciągnęłam cenne wnioski.
– Czym jest dla Ciebie mądre pomaganie?
– W pełni świadomym dzieleniem się posiadanymi zasobami, a także umiejętnością stawiania granic oraz skupiania się na konkretach. Należy bacznie przyglądać się sobie. Może się przecież okazać, że wspieramy kogoś, bo chcemy, żeby otoczenie nas doceniło, by ktoś inny poklepał nas po ramieniu i powiedział, że nasza wrażliwość zasługuje na uznanie. Albo robimy to dla notki w CV bądź chcemy urosnąć we własnych oczach. Okej. Można i tak. Każda pomoc bliźniemu jest ważna. Nawet ta, która służy podbudowywaniu własnego ego. Ale najfajniej jest wtedy, kiedy pomagamy, będąc wolni od psychicznych deficytów. Gdy rozumiemy, że pragniemy radośnie dzielić się z bliźnimi naszym dobrostanem oraz satysfakcją, którą czerpiemy z własnego życia. Mało się o tym mówi. Tymczasem uważam, że to bardzo istotne.
– Dawać pieniądze na ulicy czy nie?
– Nie. Taka pomoc zwykle kończy się źle dla osób uzależnionych, które o nią proszą. Wiem to również jako osoba, która studiowała ratownictwo medyczne. Ale gdy ktoś mnie zaczepi i prosi o wsparcie, zawsze kupuję mu jedzenie. Oczywiście, jeśli ten ktoś tego chce, a nie wywraca oczami i odchodzi, mrucząc pod nosem przekleństwa. Poznałam narkomankę. To moja „stała podopieczna”. Dwadzieścia lat temu ta dziewczyna podeszła do mnie na ulicy. Powiedziała, że nie chce pieniędzy, ale potrzebuje jedzenia. Zrobiłam jej wtedy spore zakupy. Od tamtej pory utrzymujemy kontakt. Różnie toczyła się ta nasza wieloletnia znajomość. Agata, tak ma na imię, bywała w strasznych stanach. Nieraz odwiedzałam ją w szpitalach. Zawsze mogła na mnie liczyć. Dostała mój numer telefonu. Nigdy jednak nie podałam jej mojego adresu zamieszkania. Stawiałam granice. Na szczęście z Agatą jest teraz w miarę dobrze. Ostatnio spotkałyśmy się na kawie tylko po to, żeby zwyczajnie pogadać. Myślę, że w mądrym, świadomym pomaganiu istotne jest nasze uczciwe skonfrontowanie się z pytaniem: „Dlaczego to robię?”. To po pierwsze…
– Po drugie?
– Superważne jest, by skupiać się na konkretach, na celowości naszego pomagania. Często podkreśla to Ania Dymna. Bywa, że chcemy pomagać, lecz zamierzamy to robić według własnych wyobrażeń. Przykładowo: gdy nastała wojna za naszą wschodnią granicą, gościłam u siebie ukraińską rodzinę. Zaczęły do mnie spływać różne dary. Również męskie buty w rozmiarze 42. Nie byłam w stanie tego pojąć. Po co mi takie obuwie, skoro przyjechała do mnie szóstka dzieci? Ktoś chce pomagać czy pozbywać się z szafy zbędnej odzieży? Z kolei kiedy wysyłaliśmy pomoc do Charkowa, dostaliśmy konkretną listę potrzebnych tam rzeczy. Podczas przygotowań do wysyłki, pewnie z dobrą intencją, pytano, czy do tych darów dołożyć jeszcze to albo tamto. „Nie – odpowiadałam stanowczo. – Tego nie ma na liście. Potrzeba za to karmy dla psów, które zostały same”. Słyszałam: „Ale co tam psy… Ludźmi trzeba się zająć”. Tłumaczyłam: „Pozostawione na wojnie psy też są ważne. Ale jak nie chcesz im pomagać, pomóż, jak czujesz. Rób to jednak według listy”. Również francuscy znajomi pytali, czego potrzebuję, by wspierać ogarniętą wojną Ukrainę. „Kasy!” – odpowiadałam wprost. Oczywiście, rozumiałam ich początkową nieufność. Ale przecież łatwiej było tutaj kupić potrzebne rzeczy, niż ściągać je z Francji.
– Czy czujesz, że pomaganie innym pozytywnie Cię buduje?
– Jasne! Jestem instruktorką narciarstwa. Jakiś czas temu otrzymałam informację, że koleżanka z firmy, z którą współpracowałam, ma ciężko chorego synka, pięcioletniego Olka. Specjalnie dla niego, w czerwcu tego roku, namalowałam obraz „Madonna di Campiglio”, nieduży, przedstawiający widok z górskiego hotelu we włoskiej Madonnie. Zabrałam tę pracę na wyjazd narciarski do tego uroczego miejsca. Wiedziałam, że na tym wyjeździe będą majętni ludzie. W cichości ducha liczyłam na dwa albo – w bardziej odważnych marzeniach – pięć tysięcy złotych. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, płótno kupiono za dwadzieścia tysięcy. Nie mogłam w to uwierzyć. Kompletnie mnie zatkało. Długo przykładam sobie do czoła bidon z zimną wodą. Pieniądze już trafiły do Olka. Czuję dumę, że pomogłam temu chłopcu. I że zrobiłam to również jako artystka. Jak powiedziała Ania Dymna: „Pomaga się z potrzeby serca i zawsze robi się to dla siebie”. Czyż nie?
– Czy otwartość wobec potrzebujących zaszczepiasz również swoim dzieciom?
– Juliusz ma pięć i pół roku, a Tobiasz osiem lat. Te wszystkie akcje pomocowe, których obaj są bezpośrednimi świadkami, uważają za coś zwyczajnego. I to jest, myślę, fantastyczne: widzieć, od najmłodszych lat, normalność we wspieraniu potrzebujących. Ale muszę uważać. Mój starszy syn poszedł chyba w ślady młodzieńczych porywów mamusi. Gdy zapytałam niedawno, dlaczego nie ma kredek w piórniku, oznajmił, że wszystkie swoje kredki rozdał kolegom i koleżankom, bo oni kredek nie mieli.
Rozmawiał Wojciech Szczawiński