Uratowała mnie Anna Dymna, cz. I
„W tamtych czasach osoby z niepełnosprawnościami były właściwie niewidoczne w polskiej rzeczywistości. Udogodnienia dla nich w przestrzeniach miejskich uchodziły za architektoniczne nowinki. Dlatego projekty fundacji Anny Dymnej, takie jak Ogólnopolskie Dni Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko” albo Festiwal Zaczarowanej Piosenki, miały wtedy wymiar rewolucyjny” – wspomina Tomasz Gzowski, dyrektor Oddziału Lubiatowo Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”.
– Czy, rozpoczynając studia w gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych, marzył Pan o karierze Malczewskiego, Dudy-Gracza, Starowieyskiego czy może Beksińskiego?
– Nigdy nie posiadałem ambicji do stania się wolnym artystą. Dlatego wybrałem Wydział Architektury Wnętrz i Wzornictwa Przemysłowego. Problem w tym, że, w latach 80., kiedy kończyłem ASP, zapotrzebowanie na tak zwany design było w Polsce zerowe. Co najwyżej – ludzie bardziej majętni oczekiwali rady, jakim kolorem kafelków wyłożyć w domach kuchnie albo łazienki. Stworzyłem więc pracownię konserwacji zabytków, koncentrując się na meblach oraz sztuce sakralnej. Nie było to jednak na tyle dochodowe zajęcie, bym mógł z niego utrzymać rodzinę. Ostatecznie znalazłem zatrudnienie w dużej firmie produkującej meble. Jako szef marketingu.

Tomasz Gzowski i Małgorzata nazywana w warsztatach „Mała Mi”, fot.: Arkadiusz Śliwiński
– Blisko dwadzieścia lat temu poznał Pan Annę Dymną…
– … i zachłysnąłem się entuzjazmem pomagania krakowskiej aktorki. Poznałem też plany fundacji „Mimo Wszystko”, dotyczące budowy nad Bałtykiem ośrodka wczasowo-rehabilitacyjnego dla osób z niepełnosprawnościami. Ania poprosiła, bym, jako wolontariusz mieszkający w Gdańsku, zorientował się w możliwościach takiej inwestycji. A pamiętajmy, że w tamtych czasach osoby z niepełnosprawnościami były właściwie niewidoczne w polskiej rzeczywistości. Udogodnienia dla nich w przestrzeniach miejskich uchodziły za architektoniczne nowinki. Dlatego projekty fundacji Anny Dymnej, takie jak Ogólnopolskie Dni Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko” albo Festiwal Zaczarowanej Piosenki, miały wtedy wymiar rewolucyjny. Również budowa nad Bałtykiem ośrodka wczasowo-rehabilitacyjnego była inicjatywą nowatorską. Wówczas w języku polskim nie istniało też pojęcie „opieka wytchnieniowa”. Normalność dopiero nadchodziła. Tu, w Lubiatowie położonym z dala od miejskich aglomeracji, osoby z dysfunkcjami całe dnie spędzały w domach. Nierzadko jedyną dla nich atrakcją było wystawanie na jedynym w tej miejscowości przystanku autobusowym i obserwacja świata z jego perspektywy. Dlatego najpierw w Lubiatowie postanowiliśmy wybudować siedzibę Warsztatów Terapii Zajęciowej.
– Niewielkie miejscowości do dzisiaj mają trudności z zapewnieniem właściwej opieki osobom z niepełnosprawnościami.
– Niestety, przemiany społeczno-ekonomiczne lat 90. ubiegłego wieku najdotkliwiej odczuły takie miejsca. Kiedy w gminie Choczewo pozamykano Państwowe Gospodarstwa Rolne, sporą część tutejszej społeczności dotknęło skrajne ubóstwo. Nie mogę mówić o szczegółach, ale los niektórych naszych podopiecznych był w tamtym czasie dramatyczny. Wszyscy jednak żyli pogodzeni z takim porządkiem, ponieważ nic nie zapowiadało zmian. Gdy pojawiła się informacja o powstawaniu w Lubiatowie nowoczesnych Warsztatów Terapii Zajęciowej, jedni się ucieszyli. Jednak niektórzy okoliczni mieszkańcy nabrali podejrzeń, że fundacja Anny Dymnej planuje wykorzystać osoby z niepełnosprawnościami do bliżej nieokreślonych niecnych celów. Nasze działania szybko udowodniły, że ta nieufność była bezpodstawna.
– Z czego wynikała?
– Najpewniej z tego, że ludzie nie wierzą, iż można pomagać bezinteresownie.
– Co, jako osoba spoza fundacji, sądził Pan początkowo o marzeniach Anny Dymnej, które miały się realizować nad Bałtykiem, na terenie opuszczonym przez jednostkę wojsk rakietowych?
– Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Lubiatowa, moim oczom ukazał się ponuro wyglądający bunkier oraz zdewastowany teren. Wyglądało na to, że Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko” przejmuje po wojsku ruinę, na której – nie wiadomo, jakim cudem i za jakie pieniądze – zamierza budować ośrodek wczasowo-terapeutyczny oraz pierwsze w gminie Choczewo Warsztaty Terapii Zajęciowej. Początkowo ten pomysł uznawałem więc za szaleństwo. Nie był on jednak pozbawiony potencjału. Tym bardziej, że Ania miała niezwykle konkretną wizję, a ja lubię wyzwania. Sprawy zaczęły się toczyć dynamicznie. Nie mogłem dłużej zajmować się nimi z „doskoku”. Ania zaproponowała więc, bym zatrudnił się w jej fundacji.
– Opłacało się Panu rezygnować z dyrektorskiej posady w dobrze prosperującej firmie?
– Naturalnie, wiązało się to z pewną pauperyzacją. Z drugiej strony, handel przestawał mnie interesować. Coraz mniej satysfakcji odnajdywałem w nakłanianiu ludzi do kupowania, poniekąd przekonywania klientów, że, dzięki takiemu czy innemu zakupowi, poczują się bardziej szczęśliwi, zyskają prestiż, a także wmawianiu im pozostałych pokrętnych bzdur, na których bazuje handel oraz marketing. Mówiąc szczerze, Anna Dymna mnie uratowała. Rozpoczynając pracę w fundacji „Mimo Wszystko”, mogłem zrzucić z siebie męczący, wyniszczający psychicznie balast pracy komercyjnej, gdzie jedynym celem jest zysk. W moim życiu otworzyły się za to nowe, inspirujące przestrzenie. Wypalić zawodowo się w nich nie da.
– W listopadzie 2005 roku, w Wejherowie, podpisał Pan akt notarialny przekazujący w dzierżawę Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” teren pod budowę ośrodka wczasowo-rehabilitacyjnego „Spotkajmy się”. W Gdańsku zostało otwarte biuro fundacji, wyłonieni w konkursie architekci wzięli się do pracy. Pozyskano nawet dotację z Unii Europejskiej. W końcu, nieopodal Bałtyku, ruszyła budowa siedziby nowoczesnych warsztatów terapeutycznych. Ale sześć lat później, kiedy budynek ukończony był w połowie, wszelkie prace w Lubiatowie wstrzymano.
– Wtedy w fundacji przeżyliśmy szok. Prace zostały wstrzymane, ponieważ, na szczeblu rządowym, podjęto nagłą decyzję o potencjalnej budowie w Lubiatowie elektrowni atomowej. Sytuacja wydawała się bez wyjścia.
– Rozumiem, że wszystko, co uporządkowano, uzbrojono oraz wybudowano za społeczne pieniądze, miało zostać zrównane z ziemią.
– Nie inaczej. Wiele godzin spędziłem wtedy na rozmowach z Anną Dymną. Ostatecznie Ania podjęła decyzję, że nie pozwoli, by zmarnowała się choćby złotówka społecznych pieniędzy i – mimo wszystko – dokończymy budowę budynku warsztatów. Wyszliśmy z prostego założenia: nawet jeśli w Lubiatowie powstanie elektrownia atomowa, to stanie się to dopiero za kilka lat. Przez cały ten czas warsztaty terapeutyczne będą służyły mieszkańcom gminy Choczewo i okolicy. Ania, nie po raz pierwszy, wykazała się niebywałą intuicją. Nasze nowoczesne Warsztaty Terapii Zajęciowej nad morzem funkcjonują do dzisiaj. Mają się doskonale. Są placówką wzorcową.
– Niedawno ogłoszono, że w Lubiatowie powstanie jednak elektrownia atomowa.
– Ale obecnie wyznaczono do tego teren, który nie zagraża ani siedzibie warsztatów, ani pozostałym fundacyjnym inwestycjom nad Bałtykiem.
– Czy, rozpoczynając pracę w Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”, miał Pan kontakt z osobami z niepełnosprawnością?
– Żadnego. Co prawda w mojej rodzinie jest osoba z zespołem Downa. Ale, ze względu na odległości, kontakt z nią mam niezwykle rzadki.
– Warsztaty Terapii Zajęciowej w Lubiatowie zainaugurowały działalność 14 listopada 2014 roku. Jak odnajdywał się Pan w ich realiach, skoro nie miał wcześniej styczności z osobami z niepełnosprawnością?
– Na początku było to dla mnie bardzo osobliwe doświadczenie. Czułem się zagubiony i przytłoczony. Nie rozumiałem głośnych, niespodziewanych krzyków, śmiechów, zdarzających się zachowań agresywnych albo tego, że któryś z uczestników warsztatów zapomniał, że potrzeby fizjologiczne załatwia się w toalecie, a nie w pracowni terapeutycznej albo na kanapie w przestronnym holu warsztatów. Oczywiście, to nie ja organizowałem pracę placówki. Od początku kieruje nią Justyna Kępka, oligofrenopedagog z wieloletnim doświadczeniem. Mamy też świetny zespół terapeutów, który pracuje z pasją. Dlatego uczestnicy warsztatów nieraz mówią, że czują się tutaj jak w wielkiej rodzinie. Niestety, niektórzy z nich ciepło rodzinne odnajdują dopiero w naszej placówce. Bywa na przykład, że do warsztatów przyjeżdżają głodni, bo ich bliscy nie dbają o to, by przed wyjazdem na zajęcia zjedli śniadanie.
– Ile czasu zajęło Panu oswajanie się ze specyfiką atmosfery tego miejsca?
– Jednoznacznie trudno to określić. Pamiętam, że nastał dzień, gdy w siedzibie WTZ byłem sam, bo ich uczestnicy i terapeuci wyjechali na wycieczkę. Nagle niejasno zdałem sobie sprawę, że cisza w budynku zaczyna mnie uwierać, że brakuje mi czegoś, by w tym miejscu czuć się swobodnie, naturalnie, normalnie. I że, najzwyczajniej w świecie, tęsknię za codziennym gwarem naszych warsztatów. Odkrywałem powoli prawdę słów Anny Dymnej o tym, że osoby z niepełnosprawnością intelektualną są bardziej autentyczne, niż my, niby normalni. Naturalnie, ludzie ci mają swoje ograniczenia i dziwactwa…
– … jak każdy człowiek.
– Różnica polega na tym, że nie ma w nich skłonności do autokreacji, komplikowania rzeczywistości myślami, bezproduktywnymi dumaniami albo chęcią udawania przed światem zewnętrznym kogoś, kim się nie jest. Co prawda niektóre osoby z niepełnosprawnością intelektualną usiłują czasami coś udawać. Tyle że od razu to po nich widać. Dlatego tego rodzaju zachowania bardziej wzruszają niż oburzają. Jeśli na przykład uczestnik warsztatów pręży się dumnie i twierdzi, że jest o niebo lepszy od kolegów, bo niebawem poleci w kosmos, to nie odnoszę się do niego lekceważąco, nie irytuję faktem, że zamierza mnie oszukać. Słucham raczej z zainteresowaniem, w jaki sposób rozwinie on tę opowieść. Zdarzenia oraz relacje międzyludzkie w naszych WTZ wielokrotnie uświadamiały mi, że Anna Dymna uratowała mnie również dlatego, ponieważ pokazała mi, że można żyć blisko wartości, w zgodzie z nimi, a na dodatek być komuś autentycznie potrzebnym.
Rozmawiał Wojciech Szczawiński