Zwycięstwo mimo wszystko
O swoim pracowniku, Januszu Świtaju, Anna Dymna mówi: „Król życia”. 43-latek bierze z codzienności, ile się da. Poprowadził wyprawę na szczyt „K2”, napisał książkę autobiograficzną. Teraz kończy czwarty rok psychologii. I wyczekuje wiadomości z Londynu, czy zapisał się również w Księdze rekordów Guinnessa.
Rekord kraju już pobił. Ma na to papiery: Polak najdłużej podpięty do respiratora – przez 25 lat. Również w tym roku Janusz wybiera się do Krakowa, na finał Festiwalu Zaczarowanej Piosenki i Ogólnopolskie Dni Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko”. 9 i 10 czerwca będzie go można spotkać w gronie osób z niepełnosprawnościami – pośród tytanów, którzy przekroczyli granicę, jaka większości śmiertelników wydaje się nie do sforsowania.
18 maja 1993 r. prowadzony przez Janusza motocykl uderzył w naczepę gwałtownie hamującego TIR-a. Diagnoza: zmiażdżenie rdzenia na odcinku kręgosłupa szyjnego (C2-C3) wraz ze złamaniem zęba obrotnika.
– Kiedy odzyskałem przytomność, zapytałem lekarza: „Czy istnieje szansa, że będę w stanie poruszać chociaż rękami?”. Usłyszałem: brak na to nawet cienia nadziei. Wszystko dlatego, że na miejscu wypadku zostałem źle zabezpieczony. Życie mi runęło jak domek z kart. Od tamtej pory poruszam tylko głową – mówi.
Następne sześć lat 18-letni wówczas Janusz spędził na szpitalnym oddziale intensywnej terapii. Do mieszkania rodziców – na ósmym piętrze wieżowca w Jastrzębiu-Zdroju – wrócił dopiero wtedy, gdy zdołano mu załatwić domowy respirator. Rozpoczęła się rujnująca psychicznie monotonia życia w zamknięciu, odmierzana porami posiłków, zabiegami higienicznymi, pracą na komputerze za pomocą ołówka trzymanego w ustach. Jedyne okno na świat – ekran telewizora. W końcu nadszedł dzień, kiedy nie wytrzymał. W kwietniu 2006 r. tragizm swojego położenia opisał prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu: Na skutek wypadku doznałem urazu z porażeniem czterokończynowym i niewydolnością oddechową. Krótko mówiąc: mam tylko trzeźwo myślącą głowę i od 13 lat żyję biologicznie nienaturalnie (…) Codziennie potrzebuję fachowej opieki pielęgniarskiej, a nie tylko dwa razy w tygodniu. Nie mogę już dłużej patrzeć na cierpienia moich Rodziców związane z moją sytuacją. Są oni coraz starsi i nie mają potrzebnych sił do opieki nade mną przez 24 godziny na dobę. Posłużę się może drastycznym porównaniem, ale władze publiczne, w tym również lokalne, wydają więcej pieniędzy na dzienne utrzymanie bezdomnych zwierząt (osobodzień 68 zł) niż na pomaganie ludziom. W hospicjum ta stawka jest mniejsza (osobodzień ok. 23 zł). Jeżeli zatem w Rzeczypospolitej Polskiej, której Pan jest Prezydentem, dochodzi do takiej sytuacji, to ja już nie mam żadnej nadziei na godne życie. Nie pozostaje mi nic innego jak przyłączyć się do zwolenników eutanazji jako prawa do godnej śmierci.
Nie chciał żyć. Jako pierwszy Polak mówił publicznie, że nie życzy sobie uporczywej terapii i zamknięcia, po śmierci swoich rodziców, w którymś z ośrodków, który stanie się jego umieralnią. Manifestacja desperacji sprawiła, że natychmiast stał się bohaterem telewizyjnych i radiowych serwisów informacyjnych. Jego nazwisko widoczne było we wszystkich prasowych nagłówkach. Jednocześnie przez media przetoczyła się – jałowa jak zawsze – dyskusja na temat moralnego wymiaru eutanazji. Dopiero słowa Anny Dymnej ucięły ten potok słów. Janusz nie chce umierać. On tylko woła o pomoc – powiedziała aktorka w jednym z wywiadów. I od razu przystąpiła do konkretnych działań. Po pierwsze – zatrudniła mężczyznę w swojej fundacji „Mimo Wszystko”, na stanowisku internetowego analityka rynku osób niepełnosprawnych. Po drugie – zaczęła czynić starania, by sprowadzić dla niego specjalistyczny wózek z respiratorem, który umożliwiałby mu opuszczanie mieszkania. Udało się. A Janusz zaczął udowodniać, że pragnie żyć i potrafi cieszyć się codziennością. Jego rozpaczliwy list do prezydenta RP stał się jednocześnie symbolem walki o godność ludzi niepełnosprawnych w naszym kraju.
– Troska pani Anny Dymnej i życzliwość pracowników fundacji „Mimo Wszystko” uświadomiły mi, że nie jestem sam, że mogę się stać komuś potrzebny i wreszcie, po piętnastu latach koszmaru, zdołam oderwać się od łóżka. Potem nastąpiły kolejne zmiany: decyzja o podjęciu nauki w liceum, zdawaniu matury, kontynuowaniu edukacji na wyższej uczelni… Najważniejsze było jednak to, że, w roku 1999, wydostałem się z OIOM-u. W tamtym czasie osoby z tak poważnym urazem kręgosłupa kończyły zazwyczaj żywot w szpitalnych łóżkach. Tymczasem ja, na wszelkie możliwe sposoby, starałem się pozyskać fundusze na zakup domowego respiratora – wspomina.
Owszem, pomoc Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko była dla Janusza ogromnym wsparciem. Jednak przede wszystkim on sam manifestował, jak ogromna drzemie w nim wola życia, jak bardzo pragnie wrócić do normalności. Zaczął nie tylko pomagać osobom w podobnej do jego sytuacji. Angażował się także w rozmaite inicjatywy społeczne. Łatwo nie było, lecz nie poddawał się. Do egzaminu maturalnego podchodził trzykrotnie.
– Nieraz słyszałem pytania: „Janusz, po co ci ta nauka, ten wysiłek?”. W ogóle nie zwracałem na to uwagi. Robiłem swoje. Tylko dzięki temu poszerzałem swoje poczucie wolności. Życie nie polega na tym, by bezczynnie je przeleżeć. Lubię dawać z siebie wszystko. Od narzekania nikomu się jeszcze nie poprawiło. Powiem więcej: niektórzy ludzie sami mocno pracują na to, by czuć się społecznie wykluczonymi.
W 2007 r. – jeszcze za pomocą łącz elektronicznych – Janusz Świtaj po raz pierwszy wziął udział w Ogólnopolskich Dniach Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko”. W kolejnych latach na krakowskim Rynku Głównym gościł osobiście. 2008 r., nakładem wydawnictwa „Otwarte”, ukazała się jego biografia zatytułowana „12 oddechów na minutę”. Paręnaście miesięcy później poprowadził 8-osobową wyprawę osób niepełnosprawnych na Kopiec Kościuszki (dwa razy „K”, czyli „K2”). Był też nad Bałtykiem, a nawet zdobył Kasprowy Wierch. W 2014 r., na Zamku Królewskim w Warszawie, odebrał statuetkę „Człowiek bez barier”. Z kolei w 2015 r., jako wyróżniający się student psychologii, otrzymał nagrodę w Konkursie Wyróżnień JM Rektora Uniwersytetu Śląskiego. W marcu 2012 r., w Muzeum Powstania Warszawskiego, Helena i Henryk Świtajowie, rodzice Janusza, zostali uhonorowani Nagrodą im. Jana Rodowicza „Anody” – za „całokształt dokonań i postawę życiową stanowiącą wzór do naśladowania dla młodych pokoleń”.
– Na wszystko ciężko pracuję. Staram się działać, likwidować bariery. Również te, które tkwią w moim umyśle. Robiłem to i robię cierpliwie, etapami. W ten sposób poszerza się horyzont moich możliwości. W życiu trzeba mieć właściwe priorytety. Zamierzam skończyć studia, mieć jakieś wyniki. W dalszym ciągu pragnę też pomagać ludziom. A kiedy człowiek obierze cele w swoim życiu i zacznie je realizować, wtedy bariery znikają. Realizacja naszych zamierzeń wymaga jednak wysiłku oraz odpowiedniej postawy. To uniwersalna reguła. Obowiązuje wszystkich ludzi, bez względu na stan ich zdrowia czy zakres sprawności. Oczywiście bariery w moim życiu istnieją, chociażby te architektoniczne. Nie skupiam jednak na nich uwagi. I działam, mimo że istnieją – podkreśla.
Anna Dymna mówi, że Janusz Świtaj jest nie tylko znakomitym pracownikiem, ale też symbolicznym podopiecznym fundacji „Mimo Wszystko”. Udowadnia bowiem, jak niezwykłą istotą jest człowiek, jak ogromny drzemie w ludziach potencjał, z którego często nie umieją albo nie chcą zdawać sobie sprawy. I że nawet poważna dysfunkcja ciała nie musi oznaczać kresu samorealizacji. Janusz pokazuje, że można i należy zwyciężać mimo wszystko.
Tych, którzy chcą poznać Janusza Świtaja, porozmawiać z nim i zainspirować się jego doświadczeniami, zapraszamy na Rynek Główny w Krakowie 9 i 10 czerwca.