Zwyczajnie się wkurzam
W duecie z Katarzyną Nosowską wyśpiewała zwycięstwo w 3. Festiwalu Zaczarowanej Piosenki. Po maturze zdała egzaminy na polonistykę, dziennikarstwo i psychologię. Choruje na dysplazję kręgosłupowo-nasadową. Ma niespełna metr wzrostu.
Rozmowa z Karoliną Sawką, psychoterapeutką i psychoonkologiem
– Czy lubi Pani swoją pracę?
– Bardzo. Zawsze lubiłam pomagać innym. Po maturze złożyłam dokumenty na trzy kierunki studiów: polonistykę, dziennikarstwo oraz psychologię. Na każdy z nich się dostałam. Uwielbiam literaturę. Stąd polonistyka. Dziennikarstwo interesowało mnie jako zawód, dzięki któremu można nagłaśniać społecznie istotne sprawy. Ostatecznie wybrałam psychologię. Zrozumiałam, że dzięki niej będę mogła najbardziej wspierać ludzi.
– Towarzyszenie osobom chorującym na nowotwory musi być niełatwym zajęciem. Skąd pomysł na taką specjalizację?
– Choroby i cierpienie nigdy nie były mi obce. W szpitalach spędziłam sporą część życia. Pomysł, by poświęcić się psychoonkologii, pojawił się w mojej głowie na pierwszym roku studiów. Dojrzewał we mnie, interesowałam się tym tematem. Po czwartym roku studiów zdecydowałam się odbyć praktyki zawodowe w hospicjum. Poczułam, że spełniam się w tej przestrzeni. Po zakończeniu praktyk pracowałam w hospicjum dalej, jako wolontariuszka. Długi czas byłam też wolontariuszką w schronisku dla ludzi bezdomnych. Zrozumiałam, że takie miejsca nie są dla mnie czymś osobliwym i budzącym lęk.
– Czego w takich miejscach człowiek się uczy?
– Przede wszystkim pokory. Również tego, że najważniejsi są inni ludzie oraz czas z nimi spędzony. Uważam, że – w ramach swoistej terapii – każdy człowiek powinien pobyć jakiś czas w hospicjum albo szpitalu onkologicznym. Głęboka świadomość tego, że nasze życie może zakończyć się w każdej chwili, zmienia perspektywę postrzegania rzeczywistości, przewartościowuje myślenie i priorytety. Uczy też sensu, którego w codziennym pędzie nie zauważamy albo nie chcemy zauważać, a który przecież jest istotą naszej codzienności.
– Pewna pielęgniarka hospicyjna powiedziała mi, że z umierającymi ludźmi dorosłymi pracuje bez problemu, ale psychicznie przerosłaby ją praca w hospicjum dla dzieci. Czy w Pani również jest jakaś granica obcowania z cierpieniem?
– Podczas studiów miałam epizod pracy z dziećmi chorującymi na nowotwory. Nie trwało to długo. Wiele w tamtym czasie chorowałam. Ale miło wspominam ten krótki okres: śmiechy, zabawy, układanie puzzli, gra w chińczyka. A przy tym odciążanie rodziców od ich codziennej opieki nad pociechami. Myślę więc, że mogłabym pracować w hospicjum dla dzieci. A moje granice znoszenia cierpienia? Cóż… Może nie zabrzmi to dobrze. Otóż nie sądzę, bym mogła pracować w schronisku dla zwierząt. Bardzo podziwiam osoby tam pracujące. Nie, nie stawiam wyżej cierpienia zwierzęcego od ludzkiego. Kiedy jednak rozmawiam z człowiekiem chorym albo umierającym, wchodzę z nim w bezpośrednią relację. Wiem, że rozmową, potrzymaniem za rękę albo jedynie obecnością coś mogę mu z siebie ofiarować. Tymczasem milczące i bezradne spojrzenie cierpiącego zwierzęcia jest dla mnie nie do zniesienia. Tego rodzaju poczucie bezsilności mnie przerasta.
– Wrócimy do tych trudnych tematów w kolejnej rozmowie. Proszę teraz powiedzieć, czy nadal lubi Pani śpiewać?
– Śpiewanie zawsze było moją wielką pasją. Wystąpiłam w finale pierwszej, drugiej i trzeciej edycji Festiwalu Zaczarowanej Piosenki. Wcześniej brałam udział w niewielkich konkursach lokalnych. Jeszcze na czwartym roku studiów uczęszczałam na prywatne lekcje śpiewu. Zrezygnowałam z nich dopiero w okresie pisania pracy magisterskiej. Postanowiłam wtedy całkowicie skoncentrować się na tym, co zamierzałam robić w przyszłości. Wiele jednak zawdzięczam Festiwalowi Zaczarowanej Piosenki. Myślę, że miał on duży wpływ na to, kim jestem teraz.
– To znaczy?
– Kiedy, w roku 2005, brałam udział w 1. Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, polska rzeczywistość wyglądała nieco inaczej. Osoby z niepełnosprawnościami rzadko były obecne w życiu społecznym. Pochodzę z niewielkiej miejscowości. Pamiętam, że, jako dziecko, długo byłam przekonana, że z moją fizyczną innością żyję jedyna na świecie. Gdy skończyłam podstawówkę, rodzice musieli walczyć o to, żebym normalnie uczęszczała do gimnazjum. Dyrektor placówki chciał, bym miała indywidualny tok nauczania, czyli żyła odseparowana od rówieśników. W tamtym czasie tego rodzaju postępowanie wobec osób z niepełnosprawnościami było normą. Wydarzenia jak Festiwal Zaczarowanej Piosenki, Ogólnopolskie Dni Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko” albo telewizyjny program „Anna Dymna – Spotkajmy się”, w którym niedawno gościłam, znacząco przyczyniły się do zmiany społecznego wizerunku osób z niepełnosprawnościami.
– Od początku podkreślano, że w Festiwalu Zaczarowanej Piosenki nie ma taryf ulgowych, a wokaliści będą oceniani przez profesjonalne jury. Czy ta formuła Pani nie zniechęcała?
– Wręcz przeciwnie. To wyzwanie cieszyło zarówno mnie, jaki moich rodziców. Najpierw był półfinał w Podkowie Leśnej, potem koncert finałowy na krakowskim Rynku Głównym: wielka scena, gwiazdy polskiej piosenki, fotoreporterzy, dziennikarze, ekipy telewizyjne… Wcześniej z taką sytuacją nie miałam styczności. Ale mój pierwszy udział w Festiwalu Zaczarowanej Piosenki zbiegł się również z rozpoczęciem nauki w gimnazjum. Przejście z podstawówki w nowe środowisko również budziło we mnie spory stres. Miałam być pierwszą osobą niepełnosprawną uczęszczającą do tej szkoły. Nie wiedziałam, jak zostanę w niej przyjęta. Jednak przez to, że festiwal był transmitowany w telewizji, również w mojej miejscowości dostrzeżono mój występ w gronie innych osób z niepełnosprawnościami. Chyba dlatego w gimnazjum żadnego dyskomfortu nie czułam. Traktowano mnie tam normalnie. Koleżanki i koledzy okazywali mi często sympatię. Otrzymałam nawet wyróżnienie od burmistrza, za promowanie naszej niewielkiej miejscowości. Ten festiwal oraz życzliwość, z którą się spotkałam, bardziej też otworzyły mnie na świat, umocniły moją wiarę w siebie. Być może, gdyby nie ten konkurs, nie byłabym osobą jaką jestem obecnie. To dzięki niemu zrozumiałam, że niepełnosprawność nie musi odbierać marzeń, pasji i, mimo wszystko, można się w życiu realizować.
– Dziwne jest trochę określenie „niepełnosprawny”. Pani, mając niespełna metr wzrostu, świetnie prowadzi samochód. Z kolei ja mierzę metr osiemdziesiąt. Jestem niby w pełni sprawny, ale przez pół wieku nie zdołałem zrobić nawet prawa jazdy. Wychodzi na to, że jest Pani bardziej sprawna ode mnie.
– Żyjemy pogrążeni w schematach przeróżnych norm. A kto niby te normy ustalił? Przecież zostały nam one narzucone. Jasne! Osoby z niepełnosprawnościami gorzej radzą sobie z funkcjonowaniem w codzienności. Dzieje się tak wyłącznie dlatego, że napotykają bariery. Głównie architektoniczne. Jeśli świat byłby dostosowany do wszystkich, to zniknęłoby pojęcie „niepełnosprawność”. Wówczas mielibyśmy do czynienia tylko z chorobami. Powiem Panu, że zwyczajnie wkurzam się, kiedy w książkach albo filmach pojawiają się osoby z niepełnosprawnościami, lecz głównym sensem ich obecności staje się ta niepełnosprawność. Od najmłodszych lat przebiegle wmawia się nam, byśmy najpierw dostrzegali to, co zewnętrzne. Najpierw więc widzimy czyjś wózek inwalidzki, a dopiero potem – ewentualnie – poznajemy, jakim człowiekiem jest ta osoba na wózku i co sobą reprezentuje.
– Anna Dymna twierdzi, że wszyscy mamy „wózki inwalidzkie”, tylko czasami tych naszych „wózków” nie widać.
– Niezwykle trafne stwierdzenie.
– Proszę powiedzieć, jako psycholog, jaki jest najpoważniejszy „wózek”, czyli psychiczny deficyt, współczesnego Polaka.
– Brak otwartości na drugiego człowieka.
Rozmawiał Wojciech Szczawiński